Dolomity subiektywnie

Dolomity – to takie magiczne miejsce, w którym każdy znajduje dla siebie przyjemność. Jedni w wędrówkach, inni w wspinaczce, a jeszcze inni w lataniu. Okolice Canazei są dla mnie szczególnym miejscem. Po raz pierwszy udało mi się wylądować na Marmoladzie w 2001 roku. Wówczas byłem kompletnie zielonym pilotem, drugi rok latania, ale szkolony przez Kaktusa („Jak nie polecisz gdzieś dalej, to nie mów mi, że latałeś”) zawsze miałem zapał do latania w teren, szczególnie obcy.  W tamtych czasach jak poleciałem 30 km to już był wyczyn. Na szczycie Marmolady spotkałem po raz pierwszy w kupie takich wytrawnych pilotów jak Robert Bernat, Grzesiek Olejnik, Sławek Kaczyński, Wojtek Chyla, czy Kaktus. To było nieprawdopodobne przeżycie. Lądowanie na tym szczycie nie jest wielkim wyczynem, ale oglądając film UP Escape, człowiek marzył o czymś takim. W 2001 roku startowałem razem z Kaktim, Wojtkiem, a na szczycie spotkaliśmy resztę ekipy. Latanie w tym rejonie na wiosnę i w lecie często jest bardzo ostre. Widoki zapierają dech. Dodatkowa sprawa to kontakt ze skałą. Magia miejsca polega na tym, że kiedy w Alpach już raczej jest po sezonie, w Dolomitach wciąż można robić ciekawe loty. Lecisz przy skale, spotykasz alpinistów męczących się z każdym metrem, ptaki „męczące” paralotniarzy i paralotniarzy „męczących” alpinistów. Taki magiczny krąg.  Przywierasz do skały i dajesz… patrzysz tylko, czy aby nie przeginasz dotykając stabilem ścian. Wario piszczy, szmata świszczy. Często na koniec sezonu zostawiam sobie tę wisienkę. Tak było i w tym roku. Znam teren doskonale, ale zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Zebrałem ekipę i wybraliśmy się w Dolomity.

Długo obserwowałem prognozy i juz nawet myślałem że w tym roku nie damy rady. Po obfitych opadach śniegu w Alpach myślałem że Marmolada będzie musiała poczekać na przyszły rok.

Ale pod koniec października wszedł konkretny wyż poprzedzony kilkoma dniami z ciepłymi wiatrami południowymi, co dało mi nową nadzieję. Pierwszym dniem dobrej pogody do latania był piątek. Oglądając jednak kamerki nie wyglądało to dobrze, dużo śniegu, choć ciepło i piękne słońce. Chłopaki dzwonią, ja mówię, że jeszcze zbyt wcześnie. Przyjeżdżają do mnie, robimy krótki wypad w Tatry. Tu trochę pipcymy, ale bez szału. Startujemy ze Skalnatego. Na starcie spotykamy chyba ze 30 pilotów z Polski. Rozmawiam z kilkoma, mówię o wyjeździe, ale jakoś wszyscy rezygnują, twierdząc, że już zbyt późno. Dwa tygodnie wcześniej dzwoniło do mnie kilkanaście osób chętnych. Teraz większość rezygnuje. Na polu walki pozostaje Czapkers, Irek „Pelikan”, Krzysiek, Adaś Sobun, Korki i Vito. Latanie słabe, max 2400 m n.p.m., noszenia słabe. W związku z tym, że tego dnia Chudy i Biader biegną na Kasprowy. Chudy i zalicza go w czasie 1:07 !!! Chudy dba o moją kondycję i co dzień dzwoni, czy już zrobiłem trening. Szwagier również zalicza wędrówkę po Tatrach. Spotykamy się wieczorkiem w de Adamo, jak zwykle zjadamy obiad, trochę ukraszamy go piwkiem. Do Żywca docieramy ok 11 wieczorem w niezłych humorach. Sprawdzam prognozy i decyduję, że jedziemy. Vito ma jakieś wesele, mówi że dotrze następnego dnia. My pakujemy się i wyruszamy. Dzwonię jeszcze do Vyparinow, co by też uderzyli i po kilku słowach też decydują się na wyjazd. Całą drogę leje i nie wygląda zachęcająco, ale po przejechaniu Brenera sytuacja zmienia się diametralnie, odsłania się czysty błękit. Docieramy na Passo Sella – tu jak zwykle kawka i szybka decyzja na start. Daje cynka Vitowi, Stefkowi i Piotrkowi, że jest ok, co by gnali jak najprędzej. Tego dnia terma działa jeszcze słabo. Po kolei startują chłopaki, ale idą w dół, dopiero Adaś na Rooku startuje i pokazuje wszystkim, że się da.

Jestem zaskoczony – Adaś lata dopiero 2 rok, ale dzielnie przykleja się do pionowej ściany Selli. Szybko odpalam. Latamy razem, strzelam foty. Jestem zaskoczony, jak pięknie sobie radzi.

Wieczorkiem znajdujemy nocleg. Po północy na miejsce dociera Vito. Vypariny mają dotrzeć na start.

Kolejny dzień to już piękna równa termika. Wszyscy wykręcamy się bez większych problemów, podstawy 3200 m. Oblatujemy Lang Kofel i do Marmolady. Nad Marmoladą robimy ok 3400 m. Widać na szczycie świeży śnieg. Myślę o lądowaniu, ale stwierdzam, że na to będzie jeszcze czas.

Po kilku godzinach lotu spotykamy się wszyscy na lądowisku. Wieczorem imprezka każdy opowiada swoje przeżycia, grupa polsko-słowacka w pełni usatysfakcjonowana. Jak widzę te ucieszone japy to … Oznajmiam chłopakom, że jutro lądujemy, a jak by co, to włamiemy się do schronu i odpalimy rano. Kończymy ok 2 w nocy tylko dlatego, że jest ambitny plan, który trzeba zrealizować.

Ranek oczywiście piękny. Jakoś dochodzimy do siebie i wyruszamy. Start oczywiście z Selli tym razem już nie czekam, tylko lecę z zamiarem wylądowania. Najpierw co by się wyłatać nad Lang Kofel. Za mną juz widzę chmarę glajtów. Gdy wracam nad startem widzę już wszystkich w powietrzu. Od razu wiem, że to ten dzień i będzie dobrze. Odrywam się od reszty lecąc po kolei przez Saspordoi Belvedere, przeskakuję na grań Marmolady. Szybka wykrętka i jestem nad szczytem, oblatuję go dość nisko, aby przyjrzeć się warstwie śniegu – widać, że jest go dość dużo i jest świeży. Chłopaków jeszcze nie widać, na szczęście w okolicach masztu widzę kamienie – znaczy to, że są wywiane miejsca i chyba będzie się dało wystartować. Na ten moment, gdy jesteś sam nad totalnie zaśnieżonym szczytem, pojawia się mała wątpliwość (rok wcześniej słyszałem historię kilku pilotów, którzy nie dali rady wystartować, wezwali helikopter i musieli za niego sporo zabecalować). Ale raz kozie śmierć – ląduję. Okazuje się, że nie jest tak źle – śniegu świeżego jest po kolana, a pod spodem już twardo. W tym momencie widzę już zbliżających się chłopaków. Daję znać, że jest ok i krzyczę, aby lądować. Pierwszy dolatuje Irek, potem Stefek, ale nie chce lądować, potem Czapkers ląduje i w tym momencie to Stefek już musi. Podchodzi i ląduje po nim jeszcze jeden Austriak i na koniec Piotrek. Adaś chce lądować, ale odradzam mu, bo trochę torbi miejscami.  Wszyscy uchachani. Robimy sweet focie i startujemy. Odpalam pierwszy, jest lekki wiaterek w plecy, ale daję radę – obserwuję sytuację z góry. Wiem, że jeśli ktoś zostanie to ląduje i kibluję z nim do rana. Wszyscy odpalają tylko Czapkers ma problem. Latam nad szczytem z pół godziny i nic. Wszyscy juz odlecieli, zaczynam myśleć o lądowaniu na szczęście po chwili widzę startującego Czapkersa, uff… poszedł, kamień spadł mi z serca. Teraz jeszcze oblot ponowny okolicznych górek i do lądowania. I znowu powtórka na trawie wszyscy z bananami z emocjami. To jest to! Plan wykonany. Wieczorem postanawiam, że wracamy – chłopaki jeszcze zostają, bo wg prognoz ma być dobrze, mają być nawet chmury. Jednak z doświadczenia wiem, że co najlepsze to już było. Kolejny dzień będzie lotny, ale to już nie to. Jakoś tak tam jest, że gdy wyż się kończy przychodzą chmury, ale latanie zazwyczaj nie jest już takie super. Tak często ma to miejsce.

4 komentarze na temat “Dolomity subiektywnie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Antyspam zapewnia reCAPTCHA i Google (Prywatność, Warunki)