Decyzję o wyjeździe podjąłem dość późno i oczywiście załatwienie spraw pochłonęło wiele nerwów i energii.
Z Żywca wyjeżdżam z Adasiem „Foremanem” (Latochą). Pierwsza faza to dostać się do Londynu, a stamtąd do Sydney. Mamy wykupiony bilet na tanie linie lotnicze z Katowic.
Z wiadomości dowiadujemy się coś o śnieżycy w Londynie, ale jesteśmy dobrej myśli, w końcu to Londyn, tam śnieg się długo nie utrzyma. W momencie kiedy mamy wsiadać do samolotu, lot zostaje odwołany.
Dzwonię do Szwagra i do Malego, czy jest jakiś inny lot do królestwa Elzy. Mali nie odbiera, a szwagier znajduje połączenie, ale mamy do odlotu z Krakowa 1.45 h ! Szybka decyzja i gaz do dechy. Do Balic docieramy na pięć minut przed zakończeniem odprawy.
W Londynie gości nas Paweł z Grupy 303. Mała wódeczka, trochę wspomnień, gadki o rożnych sprawach. Okazuje się, że Paweł to nie tylko bardzo utalentowany pilot, ale i artysta, mistrz kamienia. Spędzamy tam nockę, a rano docieramy na lotnisko furą Pawła.
Lecimy do Abu Dhabi, przesiadka i dalej do Sydney.
Tutaj oczywiście też nie obchodzi się bez problemów. Pani przy odprawie Paszportowej kieruje mnie do urzędu emigracyjnego.
Po około 0,5 godz. okazuje się, że się pomyliła, myślała że jestem Filipińczykiem (no przecież wyglądam jak przeciętny mieszkaniec tego kraju, …o co chodzi?)
Na lotnisku spędzamy nockę. Rano przyjeżdża reszta ekipy (Mali, Kacper, Jumbo, Fiemka, Heniu i Słoweniec Madej). Lecimy do Tamworth takim śmiesznym kukuruźnikiem. Logujemy się w Hotelu Imperial – wygląda jakby czas stanął w nim jakieś 30 lat temu.
Drugiego dnia oczywiście pogoda do kitu. Mali marudzi i chodzi lekko „poddenerwowany”. Wieczorem zaklinamy pogodę… do 5.30 rano
Ranek trzeciego dnia wita nas całkiem niezłą aurą, trochę wybudowane congestusy nie powstrzymują nas. Latamy w pobliżu górki. Patrząc na minę Malego można już wywnioskować, że jest dyskretnie pobudzony. Koniec marudzenia, miło jest patrzyć jak mój Stratusik żwawo śmiga nad głową.
Dzień czwarty. Rano niebo bezchmurne dobrze wróży. Śniadanko i na start. Szybko przygotowuję sprzęt, Robert ustawia mi GPSa i… pierwszy startuje Kacper. Widzę że terma „wyrywa z butów”. Po starcie szybko robię wysokość i odchodzę na trasę za kilkoma glajtami, szybko ich doganiam i lecę z przodu. Okazuje się, że Jumbo cały czas depcze mi po piętach. Na ok. 60 km mam kryzys, rzeźbię jakieś bąble. Widzę jak nad głową przelatuje Jumbo i paru innych pilotów. Robienie wysokości idzie mi dość mozolnie, ale sukcesywnie jestem coraz wyżej. Słyszę przez radio meldunki chłopaków, jedynie Adaś się nie odzywa. Słyszę też Henia, który ma ok. 20 km. straty. Mniej więcej na 70 km spotykam zaparkowanego Jumba. Lecę dalej, na ok. 100 km spotykam norweskiego pilota i lecimy razem ze 20 km. Trafiamy na trudny moment, schodzimy do parteru, próbujemy kręcić jakieś „pierdy”, ale nic nie chce konkretnie wydać. Po jakimś czasie Norweg ląduje, ale mi udaje się wykręcić jakieś 100 m. Widzę nad moim Stratusem pięknego drapieżnika, kręcę z nim aż do podstawy i każdy obiera swój kierunek.
Chmury budują się coraz większe i zakrywają większość nieba, tracę chęci, rozglądam się po niebie i widzę nad sobą Henia – jest nowa motywacja. Melduję się przez radio, od tego momentu lecimy razem. Heniu nie dokręca i oddaje dalej, tak przez parę kominów. Leci bardzo ładnie, jak po sznurku. ledwo za nim nadążam. Nowy sprzęt mu nieźle spasował. Około 190 km nie ma już praktycznie dokąd lecieć, jedyne wyjście to skręcić na N, gdzie widać plamę słońca na ziemi, chłopaki przez radio meldują, żeby tam nie lecieć, bo w promieniu 30 km nie ma drogi. Na nasze szczęście promienie słońca robią swoje, coś mamy, Heniu znajduje lepsze noszenie i tracę go z oczu. Kręcę jakieś zera, po jakimś czasie znajduję rdzeń i robię chmurę. Z meldunków wiem, że Heniek jest już 5 km przede mną. Teraz już wiadomo, że to koniec, pozostaje tylko dryf z wiatrem, szukając jak najlepszej drogi. Na 10 km przed końcem spotykam wspólnika i lecimy do końca razem. Heniu ląduje na 253 km, mnie udaje się urzeźbić jeszcze 2.
Kolejny ranek wita nas dość smutno, woda kapie z dziurawego dachu po środku pokoju. Nie wygląda to zbyt dobrze. Nasz przelot okazał się najdłuższym wczorajszego dnia.
Dzień 6. Oczywiście o lataniu możemy zapomnieć. Wybieramy się na wycieczkę. Fiemka już nie może wysiedzieć w Manilli. Obszedł już wszystkie ciekawe miejsca. Jedziemy nad jezioro, aby zobaczyć żółwie i kangury. Przy brzegu spotykamy ogromne ryby, ale po żółwiach ani śladu. Spotykamy kangury, Fiemka jest kontent.
Kolejnego dnia jedziemy w stronę oceanu, krótka wizyta w lesie deszczowym, atak pijawek i dalej na wybrzeże. Ocean jest piękny, fala, surferzy – Adaś i Fiemka zażywają kąpieli, choć nieźle piź… Ogromny deszcz ledwo udaje nam się wykaraskać samochodem na grań gór wododziałowych.
Wtorek. Kacper zdobył drugą nagrodę World Press Foto!!!
Wczorajszy opad w rejonie naszego pobytu nad oceanem okazał się rekordowym. Pogoda daje pewne nadzieje, jest task. Przyjechała telewizja Discovery, oczywiście nie lecimy w kierunku pięknych cumulusów. Musimy przecież przelecieć kilka razy przed kamerą. Startuję i po kilku minutach latania w gąszczu szmat decyduję się na oblot górki, nie jest to zbyt dobra decyzja po paru min jestem na ziemi. Niebo wygląda coraz gorzej, szybko wracam na górę, start i po zrobieniu wysokości słyszę że task jest przerwany- burza. Kacper z Tomem polecieli wcześniej w innym kierunku ale ich też dorwał deszcz.
Czwartek. Mamy taska, ale punkt zwrotny oddalony jest o 60 km prosto pod wiatr. Start pod wielkim congestusem, mam niezły dylemat. Kilku pilotów decyduje się na start m.in. Mali. Ja się waham, ale w końcu odpalam. Wykrętka pod chmurą i skok do przodu pod kolejnego congestusa – masakra, zaczyna padać naprawdę rzęsisty deszcz, jestem cały przemoczony, lecę na 3/4 beli, zakładam klapy, bo ciągnie jak fiks. W końcu uciekamy spod prysznica, kilka kominów, ale przesuwamy się bardzo powoli. Z boku widzę kolejną mocno wybudowaną chmurę. Słyszę Malego, który klnie, że kolejny raz jest nad kurzą fermą. Chmura zbliża się i widać kolejny opad postanawiam odpuścić. Ląduję na 11 km, Mali i kilku pilotów również. Wieczorem okazało się, że najdłuższy dystans to 14 km (aby task był ważny 16 pilotów musiałoby przelecieć 30 km.)
Piątek. Liczymy na super dzień, niestety rano już widać, że'”marne szanse” na cokolwiek. Robię zdjęcie zaprzyjaźnionemu kangurowi.
Sobota. Wygląda na to, że polatamy.
Startuję jako jeden z pierwszych, ale nie mogę jakoś wycentrować komina. Inwersja puszcza na jakieś 400 m nad start. Lecę po grani na N, ale mam totalną wtopę, łapię jakieś bąble, postanawiam wrócić nad start, gdzie piloci już wykręcają się dość wysoko. Udaje się zrobić z 600 m nad start i ponownie uderzam na N. Słyszę w radiu Kacpra, Malego i Fiemkę – okazuje się, że wszyscy jesteśmy w pobliżu, tylko Heniu pociął do przodu i ma przewagę 8 km. Po krótkiej rozmowie z grupą ustalamy, że lecimy prosto pod ogromną chmurę, z której w odległości 10 km leje jak z cebra. Lecimy razem z Malim brzegiem praktycznie potężnego kowadła. Po ok. 60 km mówię Malemu, że lepiej będzie odbić na NE w stronę wyizolowanego cumulusa, w oddali majaczy nam niezły szlak, ale dzieli nas od niego jakieś 40 km. Burza rozprzestrzenia się coraz bardziej, przed sobą widzę kilka glajtów, które ciągną nadal skrajem.
Postanawiam odbić na E, pod wcześniej zauważonego Cu, Mali i Cecilio podążają za mną. Trochę żałuję, że odbiliśmy – na N widać szlak, ale jest on tak blisko burzy. Po paru chwilach Mali melduje, że widział właśnie pioruna, uff moja decyzja była ok. Spadam niżej i zaczynam szukać noszeń. Mali i Cecilio doganiają mnie są kilkaset m nade mną, znajdujemy komin i dzida, lecimy z Malim razem, on z prawej ja z lewej, Hiszpan kontroluje sytuację z tyłu. Wlatujemy pod dość rozbudowane Cu. Burza ciągle zbliża się w naszym kierunku. Nie mogę trafić nic konkretnego, Mali melduje że ma 3 m/s, lecę w jego kierunku, szukam – ale nic. W międzyczasie niebo zaciąga się i odcina dopływ słońca, moja sytuacja jest coraz gorsza, widzę dwa glajty kilkaset m nade mną. Lecę w kierunku ostatniej plamy słońca. Mali z góry obserwując moje położenie mówi, że w pobliżu tyko góry i las, nie ma miejsca do lądowania, o zwózce nie wspomnę. Nagle zauważam krążącego ptaka podlatuję i mam meterek, jestem uratowany. Gonię chłopaków, którzy już na wschodnim brzegu chmury znaleźli noszenie. Dalej mamy dość duży przeskok, a piękny szlak staje się coraz bliższy. Słyszę Kacpra, który poszedł szlakiem, z pod którego wcześniej uciekliśmy i jest już na ziemi. Podlatujemy pod chmurkę, ale nosi dość marnie, tracimy dużo czasu, jakoś dokręcamy podstawę i lecimy dalej. Do szlaku zostało nam kilkanaście km – niestety jesteśmy coraz niżej, a noszeń brak. Podążamy z Malim w odległości 200 m penetrujemy teren, a Hiszpan cwanie został z tyłu. Wojciech mówi, że Cecilio leci po zwycięstwo, w pewnym momencie jesteśmy już zbyt nisko, każdy szuka swojego noszenia, upragniony szlak jest w odległości 3 km, coś mam, ale zbyt słabe aby się wznosić. Przylatuje Hiszpan, jest ze 100 m wyżej i coś kręci. Ja niestety tylko obserwuję, jak mi odchodzi. Mali melduje, że już ląduje. Ciągle walczę raz 10 m wyżej raz niżej, trochę dryfuję z wiatrem i zbliżam się do cumulusa. W końcu trafiam centrum noszenia i powoli, ale skutecznie wykręcam się pod podstawę. Teraz skok pod piękną upragnioną „autostradę”, szybko robię podstawę. Wciskam belę na 3/4 i tnę po prostej, na budziku 65-70 na h. Słyszę, że Mali jest już w samochodzie i razem z Kacprem i Fiemką dopingują mnie. Mam poważne obiekcje, szlak pod którym jestem jest dość mocno wybudowany, widzę nawet przed sobą opad ale mam na szczęście ekipę na ziemi. Chłopaki mówią że jest ok. Tak na beli po prostej przelatuję 60 km – to najszybsze 60 km w moim życiu. O 18.30 (limit czasowy taska) chcę lądować, mam ok. 170 km, ale Mali i Kacper mówią, że jak teraz wyląduje to zawracają i będę musiał wracać stopem, no cóż mocne argumenty robią swoje, podkręcam jeszcze parę noszeń – są coraz słabsze. Motywacja swoje, ale muszę lecieć nad ogromny las, bez jakiejkolwiek łączki, jestem coraz niżej, chłopaki są w miasteczku po prawej – tam też jest ostatnia szansa na lądowanie. Decyduję się kończyć. Ląduje na łące koło samochodu. Kacper daje mi zimnego browara, chłopaki mówią że wygrałem. Powrót przebiega bardzo szybko. Za kierownicę siada Mali, Sumo nasz kierowca jeszcze w życiu nie śmigał tak szybko samochodem po Australii. Przyjeżdżamy do biura zawodów w 2 h. Tam już wszyscy czekają. Mój dzielny Stratus leży zwinięty w różyczkę w bagażniku, mam nadzieję, że się nie obrazi. Naszemu teamowi i mi, udało się zająć 1 miejsce, Mali 4, Kacper 13
Na rozdaniu nagród chcieli, abym coś powiedział od siebie, więc im powie…zaśpiewałem „Hej gronicki, gronicki”. Organizator powiedział, że to była najlepsza przemowa, jaką w życiu słyszał.
Nidziela. Dzisiaj wracamy, oczywiście pogoda jak drut. Wyglądam trochę marnie, muszę poskładać skrzydło i spakować wszystko, będzie ciężko.
Antyspam zapewnia reCAPTCHA i Google (Prywatność, Warunki)